Kiedy David Cameron wychodził na spotkanie z mediami, tuż po walnym zgromadzeniu rządowego Komitetu Kobra w Whitehall, miał przed oczami film nagrany telefonem komórkowym, na którym widać, brutalne morderstwo angielskiego żołnierza w Woolwich, południowo-wschodniej dzielnicy Londynu. Można na nim zauważyć, jak dwaj młodzi mężczyźni atakują nożem Lee Rigby - żołnierza czynnej służby - praktycznie odcinają mu głowę krzycząc "Allahu Akbar", a potem podbiegają do przerażonych przechodniów i każą się filmować. Wszystko to dzieje się w biały dzień. Na środku ulicy.
Cameron był skupiony. Zapewne mówił w myślach: "nie daj się ponieść emocjom, nie daj się sprowokować". Z jednej strony chciałby przemówić głosem zwykłego Anglika, który jest przerażony tym co zobaczył, który chce wyrazić swoją dezaprobatę dla imigrantów, którzy pragną powadzić Świętą Wojnę na obczyźnie, mordując niewinnych ludzi w ramach swojej religii. Ale jest premierem jednego z najsilniejszych europejskich mocarstw i musi przemawiać jak premier, nie Anglik.
Wszedł na mównicę, wziął głęboki oddech i powiedział: "Ten akt terroru był nie tylko atakiem na Wielką Brytanię i na angielski styl życia. Był też atakiem na islam i na wspólnoty muzułmańskie, które wnoszą tak wiele do naszego społeczeństwa". Po tych słowach przełknął ślinę, jakby zastanawiając się, czy na pewno nie pomylił słów. Cameron wiedział, jak ważna jest to wypowiedź i jak wiele on i Anglia mogą stracić, jak wielu ludziom mogą się narazić, jeśli nie wypowiedziałby tego drugiego zdania.